Serialowo

Lubię kino, jednak niesamowicie frustrujące jest dla mnie oglądnie filmu ‘na raty’, bo przy swoim pokręconym trybie dnia trudno znaleźć mi 2h kompletnie wolnego od wszelkiej aktywności czasu. Od kilku lat regularnie oglądam za to seriale, ba, z niektórych nawet robię notatki (takie zboczenie zawodowe 🙂 ) Uważam je za dobre źródło słownictwa, szczególnie tego nowszego – branżowego.

House M.D.

Klasyka szpitalna, dzięki niemu do końca życia będę wiedzieć, że lupus to toczeń rumieniowaty, jakie są typy obrazowania medycznego (X-ray, MRI, EEG etc.), bez większego wysiłku zapamiętałam wiele skrótów (ICU, stat, IV)  i kolokacji typu: BP is dropping, kidneys are shutting down, the patient OD-ed.

Po ośmiu sezonach zapisałam gruby kołonotatnik angielsko-polską terminologią.

Suits

Nowy, amerykański serial prawniczy. Niedługo ma pojawić się druga seria. Lubię go za dynamiczną akcję, wyraźnego, głównego bohatera i jego nemezis – Louis’a Litt’a. W każdym odcinku po kilka(naście) razy przewijają się takie terminy jak: the bar, a paralegal, a pro bono case, a subpoena, a deposition, an affidavid. Poza tym pojawiają się mistrzowskie sceny negocjacji, zdarzyło mi się je wykorzystać na kursie w kontekście business ethics.

 

CSI

Serial, który nieregularnie śledzę właściwie tylko w celach rozrywkowych, jeszcze nie znalazłam dla niego dydaktycznego zastosowania. Najbardziej lubię stare odcinki z Las Vegas, kiedy jeszcze z zespole byli Gil Grissom i Warrick Brown. Dzięki niemu nauczyłam się sporo terminologii kryminalistyczno-procesowej, jak np. palynology, Primar&Secondary Crime Scene, physical evidence & testimonial evidence, trace evidence, GSR, through-and-through, larceny, a perpetrator, latent fingerprints, search warrant, credentials, first responder, a rookie, emergency dispatcher etc.

I jeszcze kilka kolokacji: to pull off fingerprints, to act on a hunch, spark off riots.

Korzystacie z seriali na zajęciach?lupus

Apki

Taki wpis jakiś czas temu pojawił się na moim koncie FB, pora go nieco uaktualnić i odświeżyć.

Bardzo nie lubię nudy, wprawdzie rzadko na nią narzekam, jednak każdego dnia przeciekają mi przez palce chwile, które można by przy odrobinie pomysłu lepiej wykorzystać. Nie wymaga to wysiłku, jedynie wyrobienia w sobie odpowiedniego przyzwyczajenia.

Kiedyś zdarzało mi się czytywać w wolnych chwilach słownik na chybił-trafił lub przeglądać od  a do z listy ze słowników tematycznych. Gdy jednak pojawił się problem z podniesieniem oburącz torby (przez wagę tomiszczy oczywiście), na dobre porzuciłam słowo drukowane.

Żeby nie było, że jestem niedokładna. Korzystam z Samsunga Note II, OS: Jelly Bean, a poniżej znajdziecie listę leksykalnych aplikacji, z których korzystam. Wszystkie są w pełni bezpłatne, w większości bez natrętnych opcji mikro-płatności, nie są to też wersje trialowe. Więc po kolei:
mFiszki Angielski idiomy

Są to klasyczne fiszki z przykładowymi zdaniami i tłumaczeniem w parze ang-pl. System powtórek nie różni się od tego kartonikowego. Minusem jest przeraźliwie polski akcent lektora, najlepiej od razu wyciszyć. Lista obejmuje 100 idiomów.

Idioms and Phrases dictionary

Jest to tematycznie ułożony zbiór idiomy z angielskojęzycznym opisem (brak tłumaczenia), fajnie zrobione business English i legal English. Pierwszy raz zetknęłam się z wyodrębnioną kategorią Idioms on birds,  a znalazłam tak taką perełkę jak: as scarce as hen’s teeth

English Vocabulary (levels 1-5)
Poziom 1

Poziom 2

Poziom 3

Poziom 4

Poziom 5

Prawdziwy mózgotrzep w postaci quizzu, zaczyna się od C1/C2, dalej brakuje skali CEFRu (C2^n) Słownictwo wybitnie SAT-owskie, brakuje mi listy słówek do każdego poziomu, a sporządzić takowej samodzielnie mi się nie chce 🙂

Test your English Vocabulary

Super narzędzie dla tych uczących się i uczonych pod kątem GMAT, ILEC, TOEIC, TOEFL, SAT, GRE i wszelkiej innej maści egzaminów akademickich. Jak można przeczytać w szczegółowym opisie apki, mamy do dyspozycji olbrzymią ilość słownictwa:

TOEIC (3420 words)
TOEFL (600 words)
GMAT (1400 words)
SAT (5000 words)
GRE (3750 words)
MCAT (1230 words)
PCAT (1190 words)
ASVAB (300 words)

Aplikacja ma również moduł do przeprowadzania testów ze słuchu, głos jest jednak bardzo sztuczny i dosyć niewyraźny, znacznie gorszy od znanej IVONY.

Pictionary

To ilustrowany słownik wyrazów przej…ych  poziom trudności INFERNO.
przykłady: larrup, inchoate, vituperate, sacrosanct. Bardzo polecam wzrokowcom – ilustracje są trafne i humorystyczne

Virtual SAT Tutor

To słownictwo SATowskie w postaci quizzu, pojawiają się ćwiczenia na spelling. Dla mnie jednak zbyt mało urozmaicone, a wstawki spellingowe po jakimś czasie zaczęły mnie drażnić.

TOEIC Vocabulary 1

Prościutka, azjatycka aplikacja, która przypada  mi do gustu. Są to zdania z gap-fillami i podpowiedziami, poziom B2/C1

Tuneskill TOEFL

Zawiera zestawy mock’owe, podzielone na 3 poziomy trudności. Przydatne, gdy chce się popracować nad academic English.

Ten sam wydawca opublikował również aplikacje dla zdających GMAT i LSAT

TOEFL Test Synonym

Prosta aplikacja polegająca na znajdowaniu synonimów. Dużym plusem jest dla mnie podzielenie materiału na małe partie – mogę zrobić jeden test w ciągu ok. 5min. Świetne zatem dla zabieganych

Word Jam

Na tle całej listy ta aplikacja wypada najbardziej rozrywkowo. Składa się z kilku niezależnych gier: hangman, crosswords, word search, word jumble, łącznie słów z definicjami oraz standardowy test jednokrotnego wyboru.

The Zenith of SAT vocabulary

Mało znana, ale genialna aplikacja stworzona przez absolwentów MIT. Oferuje fiszkowy sposób nauki słownictwa i standardowe vocab testy. Co jednak czyni tę apkę unikalną, są komiksy ilustrujące każde słowo. Absurdalne poczucie humoru i prosta, czarno-biała kreska pomagają w efektywnej nauce. Przykład można zobaczyć poniżej 🙂

Wszykie apki wypróbowałam i ubóstwiam, czasozabijacz w korku przedni 🙂

Znacie jeszcze coś ciekawego?zenith

Books are OUT

Niecałe dwa tygodnie temu skończyłam MOOCa Digital Tools in Classroom, który był skierowany głównie do amerykańskich nauczycieli szkół państwowych, jednak przedstawione narzędzia mogą znaleźć znacznie szersze zastosowanie.  Wpis będzie jednak poświęcony ogólnej idei paperless clasroom, a nie poszczególnym aplikacjom (na to przyjdzie czas).

Zacznijmy od tego, że ja, potrójny filolog, przeczuwam koniec słowa pisanego w tradycyjnej formie.  Wierzę, że niedługo nadejdzie dzień, w którym wzięcie papierowej książki do ręki będzie uważane za hobby porównywalne z restauracją antyków lub budowaniem modeli kolejek. I wcale nie uważam, że taki trend jest zły.

Rośnie grupa określana jako digital natives, czyli pokolenia na trwałe zintegrowane z technologią, słabo pamiętające erę przedinternetową. Twierdzenie, że technologia nie jest już na trwałe wpisana w nasze otoczenia jest jak upieranie się przy tym, że Ziemia jest płaska. Mam wrażenie, że w edukacji wykorzystuje się zaledwie promil możliwości, które mamy dostępne na wyciągnięcie ręki.

W czasie pierwszego google hang-outu podczas kursu, jako uczestnicy mieliśmy wymienić się good case practices z placówek, w których pracujemy. Miałam nawet przygotowane notatki z takimi punktami jak interactive whiteboard, I-pack, czy nawet back-officowy dropbox. Jednak zamiast dzielić się, tylko słuchałam, a właściwie czytałam z rosnącym zdziwieniem i podziwem.

Szkoły, wcale nie tylko z obszarów miejskich i nie tylko z zamożnych dzielnic osiągnęły zdumiewający poziom zaawansowania technologicznego. Co mnie najbardziej zdziwiło to:

  • wyposażenie klas, daleko wykraczające poza zestaw komputer + rzutnik +tablica interaktywna. Uczniowie przemieszczają się miedzy salami z laptopami lub tabletami (w zależności od ośrodka będącymi własnością ucznia lub szkoły), na których mają dostępne elektroniczne i w pełni interaktywne wersje podręczników,
  • zintegrowane z podręcznikiem aplikacje pozwalające na łatwe kopiowanie, robienie notatek, dodawanie linków, tłumaczenie.
  • ‘otwarcie zajęć’. Lekcje przyjmują kształt questów, pozostawia się czas dla uczniów na samodzielne poszukiwania odpowiedzi w internecie, wspólnie omawia wyniki, tłumaczy. Zebrana wiedza jest podsumowana w postaci pinterestu, czy innej formy sticky-notes, mind-mapy. Oczywiście wszystko zapisywane jest w chmurze i dostępne z domu.
  • przenikanie się zabawy z nauką. Po raz pierwszy poznałam osoby dobrze rozumiejące pojęcie gamification i potrafiące to wykorzystać. Najwyżej poprzeczka została postawiona przez kurs języka hiszpańskiego odbywający się w Second Life.
  • struktura organizacyjna szkoły. W części szkół stworzono pozycję dla ‘technologicznego doradcy’, który odpowiada za edukację nauczycieli, zakup rozwiązań, śledzenie nowości, pozyskiwanie partnerów i funduszy.

Te technologie nie były stosowane w klasach eksperymentalnych. Tak wygląda zwykła nauka.  A tak według Corning’a może wyglądać edukacja w niedalekiej przyszłości:

Chciałabym, żeby moje zajęcia były bardziej interaktywne. Webquesty muszę niestety pozostawić na zajęcia indywidualne i firmowe, głównie ze względów logistycznych.  Dlaczego nadal tkwię w erze web 1.0?

  • podręczniki nie pojawiają się w formie cyfrowej. Kartel Czterech (Pearson, CUP, OUP i Macmillan) obawiają się naruszania praw autorskich, spadku zysków i zmuszają tym samym do noszenia tomiszczy i wycinania lasów,
  • nie mogę współtworzyć contentu razem ze słuchaczami, bo nie mamy na czym. Przy jednym komputerze na 12 osób trudno mówić o równym zaangażowaniu wszystkich,
  • brak funduszy na szkolne tablety/ laptopy,
  • zbyt małe sale uniemożliwiające sensowny podział na grupy, zapewniający możliwość poruszania się.

Nie mogę się doczekać momentu, kiedy technologia na dobrze zagości w systemie edukacji tak publicznej, jaki i państwowej. I wyczekuję chwili, gdy powszechnie dostępne będą google glasses czy inne rozwiązania AR. Jak niesamowita będzie możliwość korzystania z augemented reality, można zobaczyć tutaj:

 

 

Ta strrraszna gramatyka…

Post powstał z dedykacją dla mojej grupy pre-interowej, która skutecznie przekonała mnie do uczenia tego poziomu J Na podsumowujących zajęciach padło pytanie, całkiem zresztą sensowne, jak się uczyć gramatyki. No właśnie jak?

1.       No pain, no gain

Kto myśli, że gramatyka przyjdzie sobie od tak, sama z siebie, jest w błędzie. Nie ma co się łudzić, że jakimś magicznym sposobem lektor (stosując osmozę) skutecznie wtłoczy ją do głowy. Nie wierzę też, że standardowa ekspozycja na język 2×90 min jest wystarczająca, by nauczyć się gramatyki bez pracy własnej. Automatyczne stosowanie jakiejkolwiek struktury wymaga wielokrotnego powtórzenia, oznacza to w praktyce siedzenie nad gramatyką po godzinach. Pamiętam, że kiedy  w liceum przygotowywałam się do CPE, „od deski do deski” miałam przerobionego Murphiego, Vincea, Martineta, Sidea, nieśmiertelne Structural Conversion Misztala i kilka publikacji Evans. Nie oczekiwałam, że standardowy kurs egzaminacyjny (n.b. naprawdę dobry) wystarczy, by bezproblemowo poradzić sobie z Use of English. Skutkiem tego wyrwana ze snu nad ranem po zakrapianej imprezie powiem poprawnie: Drunk though I am, my mind remains sharp  🙂

2.       Gramatyka lubi towarzystwo (a przynajmniej trochę)

Jakoś nie wyobrażam sobie zajęć, podczas których słuchacze nie wychylą głowy znad gramatycznych hand-out’ów. Każdą nową strukturę trzeba przećwiczyć, ale prawdziwą sztuką jest wykorzystać ją poprawnie nie tylko w ćwiczeniach izolowanych. Jeszcze niedawno, częściowo przez nachalne reklamowanie bezbolesnej nauki angielskiego przez konwersacje, miałam opory przed zrobieniem lekcji całkowicie grammar-oriented To byłoby przecież coś passe, nie tego ludzie oczekują. Lekcja wynikła jednak z potrzeby, a raczej kompletnego zagubienia słuchaczy w conditionalach, a szczególnie ich możliwych transformacjach (unless, as long as etc.)

Przez 70% procent jednych zajęć zrobiliśmy wszystko, co z gramatyki było konieczne. Przećwiczyliśmy materiał na dziurawcach, transformacjach, poprawialiśmy błędy. Resztę czasu spędziliśmy nad creative writing i pewnej absurdalnej grze konwersacyjnej. Zero słuchania, zero tekstów, zero filmów. O dziwo słuchacze zadowoleni, bo tryby przestały sprawiać kłopoty. Te końcowe 30 min zapewniło chwilę oddechu i pozwoliło wykorzystać teorię w praktyce.

3.       Dociekliwość prowadzi czasami donikąd

Pytanie Ale dlaczego? pada z ust słuchaczy szczególnie na poziomach początkujących. Co ciekawe, na część z nich nie jestem w stanie odpowiedzieć, nie tylko dlatego, że nie uważałam w czasie studiów na gramatyce historycznej. Zagadką dla mnie pozostaje język polski – czemu żabę pisze się przez ż, jakim sposobem z czasownika być mamy formę jestem. W nauce polecałabym skupienie na obserwowaniu co się dzieje z językiem zamiast zastanawianiu się dlaczego tak się dzieje. Na jakimś etapie rozwoju kompetencji przestaje się odwoływać do wiedzy teoretycznej, a coraz mocniej polega na intuicji.

Tematem szczególnie niewdzięcznym do nauki w języku angielskim są prepositions czyli przyimki. Dopóki nie zaczęłam studiować anglistyki uczyłam się ich w zdaniach lub na pamięć. Moment objawienia przyszedł razem z gramatyką kognitywną, ale to już inna historia.

4.       Przewaga słowa pisanego nad mówionym

Jeśli już etap początkowy i średniozaawansowany ma się za sobą, warto zwrócić się w stronę literatury i prasy, by lepiej radzić sobie z gramatyką. Większość struktur występujących powyżej poziomu B1/2 nie jest powszechnie używana ani przez native’ów, ani w piosenkach, czy hollywoodzkich produkcjach. Ambitniejsze struktury pojawią zatem w reportażach BBC, wiadomościach, ale przede wszystkim prasie (wyłączając The Sun) i literaturze. Tekst pisany ma tę zaletę, że można zatrzymać na nim wzrok – zwolnić na chwilę i przeanalizować. Niebanalne znaczenie ma również fakt, że większość osób ma lepiej rozwiniętą pamięć wzrokową.

5.       Indukcja vs. dedukcja

Mówiąc w wielkim skrócie, w podejściu indukcyjnym najpierw analizuje się materiał językowy, później wyciąga wnioski i próbuje zastosować w praktyce, w dedukcji natomiast ma się gotową do zastosowania teorię wyłożoną kawconfuseda na ławę. Mówi się, że podejście indukcyjne jest skuteczniejsze, że dłużej zapada w pamięć, bo wymaga samodzielności i umiejętności generalizowania. Czasami jednak prowadzi do błędnych wniosków i, co nie da się ukryć, jest czasochłonne. Połączenie tych dwóch metody wydaje mi się najbardziej skuteczne – indukcja na zajęciach, a po nich własna praca dedukcyjna.

6.       English only?

Nie jestem ortodoksyjną wyznawczynią jedynie słusznej metody komunikatywnej, Całkowite zaprzestanie korzystania z języka polskiego na zajęciach uważam za marnotrawstwo zasobów. Zestawienie ze sobą struktur pl-eng może być bardzo korzystne, pozwoli uniknąć interferencji, rozwieje wątpliwości, poprawi accuracy.  Przerabianie gramatyki bez odniesienia do L1 (choćby na zasadzie such tense doesn’t exist in Polish) uważam za równie sensowne, jak nie wspominanie o false friends. W przypadku osób dorosłych, a szczególnie mature learners pojawia się problem terminologii (metajęzyka), z którą trzeba się oswoić. Często już SVO pozostaje w świecie abstrakcji.

Efekt plateau

Zmora lektora, główny demotywator ucznia. Moment, kiedy wie się, że językowo stoi się w miejscu i nie widzi się postępu. Z doświadczenia zauważam, że najczęściej dopada słuchaczy na poziomie B2, istnieją dwa możliwe rozwiązania tej przypadłości:

  • krótkotrwały kryzys i powrót do efektywnej nauki – działa metoda zaciśnięcia zębów i dalszego uczenia się w nadziei, że za jakiś czas nastąpi powrót do szybszego tempa i lepszych wyników,
  • fosylizacja – zamknięcie się wyłącznie z w skorupie języka, który dobrze się zna, bez potrzeby wychodzenia poza własną strefę komfortu. W efekcie tworzy się tzw. interjęzyk, mający cechy wspólne z językiem docelowym, ale omijający zagadnienia słuchaczowi nieznane lub sprawiające trudności (brak bardziej wyszukanego słownictwa, niestosowanie mowy zależnej itd.)

Jakiś czas temu zastanawiałam się, co czyni poziom B2 tak podatnym na stagnację. Z CEFRu można wywnioskować, że na tym poziomie słuchacz rozumie większość tekstów mówionych i pisanych o tematyce ogólnej, a także teksty specjalistyczne ze swojej branży. W praktyce oznacza to, że jest to poziom wystarczający do sprawnej, codziennej komunikacji, również w sytuacjach zawodowych. Skoro  zaspokojone są podstawowe potrzeby komunikacyjne pojawia się pytania: po co uczyć się dalej?

Część osób zostaje na tym poziomie na długo, czasami na zawsze. Jest to całkiem rozsądny wybór, kiedy język traktuje się jako narzędzie do wykonywania innych zadań. Jednak zakończenie z sukcesem nauki na poziomie C przekłada się na wymierne, choć nieodczuwalne od razu korzyści.

Po przekroczeniu pewnej masy krytycznej (a dla każdego będzie ona indywidualna), język zaczyna się czuć, a przestaje się go uczyć. To jest ten moment, gdy brakujące elementy układanki znajdują właściwie miejsce i przeżywa się Aha-Erlebnis  🙂

Dla tych, których nie przekonują metafory polecam publikację Jack C. Richards’a Moving beyond the plateau, w której stawia pięć tez dotyczących języka na poziomach B:

  • istnieje duży rozdźwięk pomiędzy językiem rozumianym a językiem używanym (recepcja znacznie przerasta produkcję),
  • płynność często została osiągnięta poprzez uproszczenie języka,
  • zasób słownictwa jest ograniczony, pojawiają się peryfrazy,
  • język słuchacza daleki jest od języka naturalnego,
  • pojawiają się natarczywe, trudne do wyeliminowania błędy językowe.

Praca z uczniem na etapie plateau przypomina orkę na ugorze, jeśli celem zajęć jest językowy progress. Praca, cierpliwość i (jeśli oczywiście ma się czas) zwiększanie ekspozycji na język są jednymi rozwiązaniami. Lepszego antidotum do tej pory nie wymyślono.uphill-struggle

Grupa vs indywiduum

Kogo lepiej się uczy? Kogo uczy się łatwiej?1group

Jakie się plusy i minusy ze strony słuchacza i lektora?

Czyli pytania z kategorii – co było pierwsze – jajko czy kura.

Pewnie ilu lektorów, tyle odpowiedzi. Nie wyobrażam sobie pracy tylko na zajęciach indywidualnych, nie wyobrażam sobie pracy wyłącznie z grupami. Dla zdrowia psychicznego potrzebuję urozmaicenia.

Co przemawia za zajęciami grupowymi?

  • urozmaicenie form pracy (debata, grupy, pary, role plays, gry i co tylko inne przyjdzie do głowy)
  • chwila wytchnięcia dla lektora, kiedy nie trzeba być w centrum uwagi, a zajęcia toczą się same (co nie znaczy bez monitoringu)
  • możliwość dla słuchacza osłuchania się z różnymi wydaniami języka, podpatrzenia jakie strategie wypracowali sobie inni
  • możliwość bezstresowego porozmawiania z kimś na dokładnie tym samym poziomie
  • szansa na porównanie siebie z innymi
  • poznanie nowych osób, brak zmęczenia tą samą osobą

Jakie są minusy zajęć grupowych?

  • lektor wszechwiedzący i wszechobecny nie jest, daje to więc szansę na „przesmyknięcie się” pewnym problemom. W większej grupie (czyli standardowo 12 osobowej) zdarza się, że trudności zostają dostrzeżone później
  • jestem w stanie aktywnie monitorować max 3 pary. Oznacza to, że ma się mniejsze szanse na otrzymanie wyczerpującego feedbacku
  • utrwalenie błędów. Niestety, jeśli kilka osób kilkakrotnie powtórzy błąd, staje się on faktem. W takim przypadku miejsce nauki zajmuje korekcja, która jest żmudna.
  • mniejsza elastyczność w doborze materiałów w imię zasady: albo pasuje większości, albo wyrzucamy z zajęć. Demokracja musi być
  • mniejsza możliwość reakcji w przypadku specyficznych trudności (dysleksja, bariera w mówieniu etc.), Patrz punkt wyżej
  • bardzo dużo biurokracji przy raportach, ocenach opisowych i testach

Plusy zajęć indywidualnych:

  • bardzo duża elastyczność w doborze materiałów, możliwość zrobienia zajęć czysto hobbystycznych, czy kompletnie nieortodoksyjnych (zakupy i gotowanie, zwiedzanie miasta/ firmy, lekcja w czasie lunchu)
  • możliwość precyzyjnego określenie co jest potrzebne i skupienia się wyłącznie na pewnych obszarach (nie każdy ma powołanie do opowiadania o carbon footprint, nie każdemu przyda się znajomość subjunctive). Czyli cytując materiały promocyjne: kurs szyty na miarę
  • swoboda w doborze metod, czyli możliwość odejścia od świętej metody komunikacyjnej na rzecz ALMu, tłumaczenia (która wcale zgubne nie jest), webquestów itd.
  • bliższe relacje niż w grupie
  • możliwość błyskawicznej reakcji na niepokojące błędy lub wątpliwości
  • znacznie mniejsza ilość biurokracji

Minusy zajęć indywidualnych:

  • o ile jedna osoba o trudnej osobowości jest w stanie wtopić się w grupę, to w zajęciach one-to-one kwestie charakteru i pewnej nieuchwytnej chemii są kluczowe. Podobno łatwo nawiązuje kontakty, ale są sytuacje, których nie toleruję. Nie wyobrażam sobie współpracy z szowinistą, prawicowym radykałem, czy osobą bez zdania na jakikolwiek temat, a takie przypadki też mi się zdarzały. Na zajęciach obie strony mają czuć się swobodnie
  • praca lektora na wysokich obrotach przez cały czas, nie można przenieść ciężaru pracy na grupę/ parę. Zdarzają się przypadki, że umiejętność samodzielnej pracy zanika, a każdy punkt ćwiczenia wymaga akceptacji lektora sakramentalnym very good. Nie rozwija to ani intuicji ani samodzielności językowej słuchacza.
  • jedynym źródłem feedbacku dla ucznia jest lektor, nie można porównać się z osobami na zbliżonym poziomie zaawansowania. Sytuacja komunikacyjny jest bardzo asymetryczna. To ja lektor dysponuję większą wiedzą językową, znam cel ćwiczenia, ba nawet sama je nawet przygotowywałam, a ty uczniu jakoś sobie radź.
  • możliwość zmęczenia i znudzenia. Każdy lektor ma zestaw preferowanych ćwiczeń, tematów, po np. 2 latach wspólnej nauki wszystko może wydawać się ograne.
  • cienka granica kiedy kończy się lekcja. Na zajęciach indywidualnych bardzo łatwo się zaprzyjaźnić, granica uczeń-nauczyciel się zaciera. Przynosi to różne skutki, czasami zakończenie współpracy, czasami piękne przyjaźnie.

Amen. A Wy co wolicie?